wtorek, 27 marca 2012

Pierwszy tekst bez mięsa!

Mój dzień zaczyna się wcześnie rano.Nie licząc kilku najdłuższych letnich dni, to przez większą część roku gdy wstaje jest jeszcze ciemno. Z mieszkania przy ulicy Słowików wychodzę pierwsza. Do kiosku pozajeżdżam dwanaście minut autobusem lini sześćset dwadzieścia siedem , lub sześćset dwadzieścia dziewięć. Sześćset czterdziestką ma kurs przyśpieszony, ale nią nie jeżdżę. Nie zatrzymuje się na przystanku przy moim kiosku. Więc pomimo że, nadrobiłabym pięć minut, to musiałabym pięć minut wracać, a nogi już nie te i kręgosłup też już nie ten. O godzinie szóstej, czasem kwadrans po, przyjeżdża Pan Jacek z dostawą z giełdy warzywnej. Jacek to średni chłop. Średniego wzrostu, o średniej długości, średnio kręconych, włosów. Średnio sympatyczny, nigdy nie wiem kiedy ma dobry, a kiedy zły dzień. Kilka minut po nim przychodzą pączki oraz drożdżówki. Przychodzą, bo kierowca tak się śpieszy, że skrzynkę ze słodkościami zostawia na podeście przed kioskiem, z fakturą wetkniętą pomiędzy lukrowe przyjemności. Swoją drogą zastanawiam się jak reaguje na to sekretarka musząca pracować z setkami upaćkanych od lukru, sera, marmolady i bóg wie czego faktur.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz